Świstokliki

środa, 13 marca 2013

Rozdział II


James wbiegł do mojego pokoju zaczął wrzeszczeć i skakać po moim łóżku.

- Wstawaj siostra!

Czasami zachowywał się naprawdę bardzo dziecinnie.

- Dzisiaj ja zrobiłem śniadanie, więc nie możesz się spóźnić

Uznałam, że warto zobaczyć jakie trucizny uszykował James, zanim wszyscy którzy to zjedzą zginą w męczarniach. Podniosłam się do pozycji siedzącej i ziewnęłam.

- Która godzina? – zapytałam
- Dziewiąta księżniczko, dziewiąta, a ty jeszcze śpisz!
- Aha... Mogłabym jeszcze trochę pospać, ale zobaczę, co będzie na to śniadanie. Podaj mi szlafrok! – rozkazałam
- Powiedz „proszę”!
- James, nie wydurniaj się i podaj szlafrok!
- Podam jak powiesz „proszę”.
- James ty... – zezłościłam się, ale byłam na tyle leniwa, że nie chciało iść mi się na drugi koniec pokoju po szlafrok – proszę, czy mógłbyś mi podać szlafrok?
- Z wielką chęcią

James rzucił szlafrok w moją stronę. Wstałam (po kilku dłuższych ziewnięciach) i poszłam ogarnąć się do toalety. W szlafroku zeszłam na śniadanie. Na stole leżały talerze z naleśnikami polanymi polewą czekoladową.

- Nie wygląda tak źle – skomentowałam
- A smakuje jeszcze lepiej! – odpowiedział James i posadził ją na miejscu koło siebie

Zjadłam kawałek, potem następny, i jeszcze jeden. Żadnych buli brzucha, wymiotów, chrost na ciele, zmieniania kolorów... nic.

- Muszę przyznać, że całkiem niezłe – powiedziałam w stronę Jamesa
- Specjał szefa kuchni! Wczoraj na pokątnej jadłem takie i pomyślałem, że mógłbym się nauczyć ich robić, więc spróbowałem i... efekt jest niesamowity! Myślę, że to przez mój niespotykany talent do...
- Przymknij się James – przerwałam mu
- Niech będzie...

***

Dzień minął mi szybko, nawet dałam się namówić na mały mecz Quidditcha 1 na 1 z Jamesem, co się nie zdarza, ale głównie rozmyślałam nad nową szkołą i nad starą oczywiście też. Czy znajdę tam sobie przyjaciół? Myślę, że tak... Dlaczego James się nie stresuje? Może po prostu tego nie okazuje? Nie wiem... Zaczęłam odliczać dni do wyjazdu... 4... nie, wczoraj były 4, czyli dzisiaj 3, oh nie, wszystko kręcę...tylko 2 dni... dzisiaj, jutro, a pojutrze już Hogwart! Wakacje zleciały mi szybko. Dużo się działo. Koniec piątego roku, przeprowadzka... Rozmyślając zasnęłam. Obudziłam się w środku nocy, coś było nie tak.

Poczułam w brzuchu bul i poczułam, że cofają mi się wczorajsze naleśniki... No tak, James nie potrafił gotować. Zbiegłam po schodach do łazienki i zwróciłam kolację, obiad, a także śniadanie – naleśniki. Wypłukałam usta. Nagle do drzwi ktoś zapukał. Otworzyłam drzwi, a za nimi stał James. Także od razu rzucił się do toalety. Wyszłam z łazienki. Przynajmniej naleśniki nie zaszkodziły tylko mi. Jak to szło? „Myślę, że to przez mój niespotykany talent”. Chyba do otruwania ludzi! Ale to jeszcze nie koniec! Pół godziny później sytuacja powtórzyła się z ojcem, a chwilę później z matką!

- Czym ty nas otrułeś?! Co tam wrzuciłeś?! Przecież uszykowałam ci składniki, nie miałeś brać nic innego! – wrzeszczała mama
- No wiesz... w szafce była taka przyprawa... ładnie pachniała i wyglądała nieźle... takie różowe glutki... – powiedział powoli James
- Różowe glutki?! TO TRUDKA NA SZCZURY MATOLE!!!

Nasza matka była dobrą kobietą, jednak łatwo ją było zdenerwować... wtedy nie radziłabym być w pobliżu. Ale tym razem stało się inaczej. Mama usiadła na krześle i zaczęła rozmyślać. Po kilku minutach przemówiła.

- Jedziemy wszyscy do świętego Munga, natychmiast. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdżamy.
- Dobrze mamo – odpowiedzieliśmy i powlekliśmy się do naszych pokoi – zero dyskusji
- James idioto! – powiedziałam do niego w czasie drogi
- Co ja? Nie było trzeba jeść!
- Nie było trzeba wsypywać trutki na szczury!

Ale nie dokończyliśmy tej dyskusji ponieważ rozeszliśmy się do swoich pokoi. Spakowałam kosmetyczkę, trochę ciuchów i kilka innych rzeczy. Torbę zniosłam do kuchni, gdzie czekała już reszta rodziny. Do szpitala dostaliśmy się dzięki sieci Fiuu. Szybko i sprawnie. Nawet nie zauważyłam kiedy zaświeciło słońce. Jakiś doktor zbadał mnie dał jakiś eliksir i kazał się położyć... z resztą rodziny postępowano tak samo. Znaleźliśmy się w jednej Sali, wszyscy leżeliśmy na łóżkach i po chwil zasnęliśmy głębokim snem. Obiecałam sobie, że nie zjem już nic od Jamesa.

***

Obudziłam się przed południem. Brzuch już mnie nie bolał, ale nie czułam się też wspaniale. Czułam się... dobrze. Widząc, że się przebudziłam podeszła do mnie pielęgniarka.

- Jak samopoczucie? – zapytała
- Jest ok. – odpowiedziałam
- Dziwne... powinnaś jeszcze spać przynajmniej godzinę. Daliśmy ci silny eliksir usypiający. No cóż, na każdego działa inaczej. Jedni budzą się szybciej, drudzy wolniej. Chcesz coś zjeść? Śniadanie już skończyli podawać, ale myślę, że uda mi się coś załatwić.
- Nie dziękuje, ale napiłabym się herbaty.
- Za chwilę wracam! – powiedziała pielęgniarka i wyszła z Sali

Tak naprawdę to nie chciało mi się pić, po prostu chciałam być sama, bez tej natrętnej pielęgniarki. Wiem, jest dla mnie dobra i próbuje mi dogodzić – ale jest natrętna i kropka! Nie chciałam słuchać o działaniu eliksiru usypiającego...

Postanowiłam chociaż udawać, że śpię, zanim wróci i... naprawdę zasnęłam.

***

Jednak nie dano mi było się wyspać. Jakiś uzdrowiciel obudził mnie trzaśnięciem drzwi wchodząc do sali. Był ubrany w biały fartuch i wyglądał bardzo poważnie, przypominał jakiegoś prezydenta, ważniaka, czy coś w tym rodzaju. Moja matka też najwyraźniej się obudziła, widząc to, mężczyzna podszedł do niej.

- Dzień dobry. Jestem głównym uzdrowicielem tego wydziału, Nicolas Thiel. Mam do pani pytanie.
- Mary Wilson, słucham... – powiedziała moja matka powstrzymując ziewanie
- Chciałbym się tylko zapytać... – zmienił ton głosu na bardziej... nieśmiały – Ile pani zjadła naleśników?

Powiedział to z taką powagą, że chciałam parsknąć śmiechem. Wyobraziłam sobie sytuacje, kiedy minister magii zwraca się z pytaniem do przypadkowej kobiety – „Ile zjadła pani naleśników?”.

- Trzy – odpowiedziała równie poważnym głosem mama
- A pozostali członkowie rodziny? – kontynuował
- Mąż i syn zjedli po trzy, a córka dwa.
- Hmm... - Mruknął uzdrowiciel i zanotował w notesie
- Dlaczego nie wyczuliśmy trucizny? – wypaliła nagle mama
- Bo jest słodka. Smakuje... jak cukier.
- A kiedy będziemy mogli stąd wyjść?
- Cóż... wygląda na to, że jutro wieczorem, może trochę wcześniej... w każdym razie jak trucizna ustąpi, u córki już dzisiaj, zjadła mniejszą dawkę trucizny, więc może wyjść wcześniej... ale może też zostać w szpitalu jako gość, dostanie jeden z pokoi dla rodzin chorych, bo nie może leżeć na oddziale.
- Tak, przecież nie wyjdzie bez nas! Powiem jej to! – chciała wstać, ale uzdrowiciel zatrzymał ją
- Niech pani nie wstaje, sam jej powiem.

Pomyślałam, że trzeba dać o sobie znać. Podniosłam się do pozycji siedzącej.

- Nie trzeba, jak widać już wiem... kiedy się przeprowadzam?

Matka popatrzyła na mnie z wyrzutem, a uzdrowiciel... miał dziwną minę, która mogła wyrażać albo zdziwienie, albo zamyślenie. Nie wiem, był taki... sztywny.

- Kiedy tylko zechcesz – odpowiedział po chwili z uśmiechem
- Ok – powiedziałam zamyślona i poszłam się spakować

Rozdział I


Kate Wilson. Kto to? Ja oczywiście. Najpiękniejsza, najmądrzejsza, najinteligentniejsza, najbardziej znana, najbardziej lubiana, no i najskromniejsza... ogólnie NAJ, nikt nie zaprzeczy. No ale wszystko co dobre kiedyś się kończy... przenoszę się do innej szkoły, niestety. Ojciec musiał sobie znaleźć jakąś inną, „lepszą” pracę! Oczywiście nie mogliśmy zostać w Bułgarii! Co z tego, że Kate ma przyjaciół w Durmstrangu, co z tego, że tam jest (a raczej - była) „tą naj”. Mojej bezsensownej rodzinki to nie dotyczy, ich to po prostu nie obchodzi! Kazali mi iść do jakiegoś Hogwartu, i to jeszcze na piątym roku, kiedy mam już za sobą ponad połowę! I gdzie tu sprawiedliwość?

Może ja nie jestem sprawiedliwa, ale od moich decyzji nie zależy los dwójki dzieci! Między innymi biednej Kate, która musi „porzucić przeszłość i rozpocząć nowe życie”! A moje poprzednie życie bardzo mi się podobało, nie mieli prawa go zmieniać.

- OBIAD! – zawołał jej ojciec z kuchni
- Nie jestem głodna! – odkrzyknęła
- Catherine Wilson, natychmiast do kuchni!

Nienawidzę jak ktoś zwraca się do mnie, moim prawdziwym imieniem „Catherine”... Kto to w ogóle wymyślił? No tak – moi rodzice! Nie wybaczę im tego. Ale Kate brzmi ładnie... przynajmniej to.

Zeszłam po schodach i weszłam do kuchni z obrażoną miną. Sami się o to prosili. Przy stole siedział już mój starszy o dwa lata brat – James. Wyglądamy w miarę podobnie. Mamy kruczoczarne włosy i brązowe oczy. Jak dla mnie jego oczy są zupełnie inne – takie głębokie, można wyczytać z nich jak z księgi wszystkie uczucia, moje są jakby opancerzone z zamkiem, do którego klucz ma tylko jedna osoba – moja najlepsza przyjaciółka Jessica mówi, że „moje oczy są łatwe do odczytania, jeśli tylko wie sie jak”. Będzie mi jej brakować w Hogwarcie.

- Witamy księżniczkę! – powiedział James i odsunął mi krzesło abym mogła usiąść
- Czego chcesz? – z daleka wyczułam podstęp – nigdy tak nie robił
- Nie męcz się James... powiedz jej. – odezwał się ojciec z dziwnym wyrazem twarzy
- Tak więc... kochana siostrzyczko, czy zechciałabyś iść ze mną na pokątną?
- A po co ci ja? I co to pokątna?
- Taka ulica... jest tam sklep Zonka... tak jak u nas w Bułgarii i chyba jakiś nowy sklep, który podobno jest dziesięć razy lepszy od Zonka! Więc wybieram się na pokątną!
- Ale po co ci ja?
- Nad tym też się zastanawiam... zapytaj się ojca! Powiedział, że jeśli nie pójdę z tobą to nie pójdę w ogóle!
- Uważam, że powinniście iść razem, po co rozkładać to na raty? – wtrącił się pan Wilson
- Ok, niech będzie i tak nie mam nic innego do roboty...
- Kocham cię siostrzyczko! – zawołał James i zaczął wkładać płaszcz
- Ale stawiasz mi lody!
- Chyba śnisz!
- Zawsze mogę zmienić zdanie!
- Ok, ok... postawie ci lody! Tatusiu, czy nie chciałbyś wspomóc mnie galeonem lub dwoma?
- Masz kieszonkowe! – odparł ojciec
- Ale już prawie wszystko wydałem!
- Macie po dwóch galeonach... i ani knuta więcej. – powiedział pan Wilson

Wyjął z portfela cztery złote monety i wręczył je nam.

- Dzięki tato! Do zobaczenia!
- Kate! A śniadanie? – zatrzymał mnie ojciec
- Nie jestem głodna!

Odpowiedziałam szybko i wskoczyłam za Jamesem do kominka krzycząc „na pokątną” i rzucając fioletowy proszek pod nogi. Pojawiliśmy się na pokątnej. Dookoła nas wznosiły się kolorowe sklepiki. Ludzie, niektórzy w mugolskich szatach, inni w czarodziejskich - tak jak ja, rozmawiali i chodzili od sklepu do sklepu z torbami wypełnionymi podręcznikami, kociołkami i innymi tego typu rzeczami. Byłam tam pierwszy raz...

Ja tak naprawdę nie musiałam nic kupować... No może nowy kociołek, bo stary nie wygląda za dobrze. Poszłam w stronę sklepu z naczyniami i poszukałam działu z kociołkami. Znalazłam całkiem ładny, cynowy... jedyne trzy galeony. Wezmę dwa od ojca i jeden ze swoich to wystarczy. Zostaną mi... jeszcze cztery galeony! Starczy na jakąś ładną szatę. Podeszłam do lady i poprosiłam o wybrany kociołek. Ekspedientka podała mi go, ja zapłaciłam trzy galeony i wyszłam. Następny w kolejce był sklep z ciuchami. Nie jestem jakąś głupią blondynką, ale lubię się dobrze ubrać. Weszłam do pierwszego sklepu z rzeczami i zaczęłam się rozglądać – nic ciekawego. W następnym – to samo. Weszłam do trzeciego sklepu – to było coś. Na samym środku sklepu na manekinie wisiała idealna, przepiękna, po prostu cudowna sukienka. Była cała z czarnego materiału, który układał się w delikatne fale. Nie była długa, mogła mi sięgać do kolan. Od razu podeszłam do manekina i spojrzałam na cenę... 6 galeonów – zdzierstwo! Nawet na tak piękną sukienkę było to po prostu za drogo. Wyszłam ze sklepu zawiedziona i rozejrzałam się. Przede mną wznosił się największy i chyba najbardziej kolorowy sklep na całej pokątnej. Nad wystawą wznosił się czerwony szyld: „Magiczne dowcipy Wesleyów”. To o tym sklepie musiał mówić mi James. Z ciekawości weszłam do niego. Przeszłam kilka kroków i zauważyłam brata.

- James! – zawołałam
- Kate! Co ty tu robisz? Myślałam, że nie interesują cię dowcipy.
- I miałeś rację, nie interesują – nagle wpadł mi do głowy pewien pomysł – za to interesuje mnie stan twojej sakiewki
- Przykro mi, wszystko wydałem. – powiedział i przewrócił woreczek do góry nogami
- Szkoda... – odpowiedziałam i popatrzyłam tęsknie w stronę sklepu z piękną sukienką
- A czego księżniczce brakuje?
- Sukienki! Jest taka ładna... i kosztuje sześć galeonów. – ostatnie słowa powiedziałam z odrazą
- Mogłem się tego po tobie spodziewać... Sukienki! – zaśmiał się i dodał – Ale sześć galeonów to sporo nawet jak na sukienkę. Takie życie, siostra!
- Ostatnia nadzieja właśnie przepadła... Życie jest niesprawiedliwe!
- A czy ty jesteś sprawiedliwa?
- Nie, i dobrze – przewróciłam oczami – a zresztą kto tu mówi o sprawiedliwości? Obiecałeś mi lody, a wszystkie galeony już wydałeś!
- Oh Kate! Zapomniałem...
- Nie szkodzi! Do zobaczenia.

Powiedziałam i wyszłam. James był jedyną osobą dla której byłam w miarę miła. Większość ludzi traktowałam oschle... nie zasługiwali na moją przyjaźń. Owszem – jestem egoistkom. Wiem i nie zmienię tego. Ludzi dla mnie ważnych szanuję, traktuje lepiej... ale po co się wysilać dla innych?

Wyszłam ze sklepu i rozglądnęłam się. W pobliżu była jakaś mała kawiarnia. Weszłam tam i kupiłam sobie na osłodę życia kawę i lody truskawkowe z bitom śmietanom. Zajęłam stolik z którego było widać prawie całą pokątną i zaczęłam pałaszować lody, przy okazji obserwując ludzi. Ze sklepu z dowcipami Wesleyów wyszedł James i poszedł... do sklepu naprzeciwko, sklepu z sukienkami. Na pewno chciał zobaczyć co mi się tak spodobało. Po minucie wyszedł i znikł w tłumie ludzi. Dokończyłam lody i jeszcze kilka minut siedziałam spokojnie. Brakowało mi czegoś... a raczej kogoś – przyjaciółki Jessiki. Nie chciałam o tym myśleć, więc szybko wstałam i wmieszałam się w tłum. Zapatrzyłam się na jakiegoś starego dziadka wymachującego laską we wszystkie strony i krzyczącego „Precz z Ministerstwem! Precz z hołotą!”. I kiedy tak szłam nie patrząc przed siebie... wpadłam na kogoś.

- Gdzie leziesz?! –wykrzyknęłam upadając na ziemię
- Zauważ, że to ty wpadłaś na mnie, a nie ja na ciebie... w takich sytuacjach mówi się przepraszam – a nie „gdzie leziesz”. – odpowiedział chłopiec wyciągając rękę w moją stronę, żeby pomóc mi wstać

Chłopak był nawet przystojny. Miał na sobie luźną granatową szatę i szal, a jego kruczoczarne włosy połyskiwały w słońcu. Mógł być ode mnie starszy o jakieś dwa lata.

- Też coś! Jakbyś ty patrzył pod nogi to byś mnie ominął i nie pozwolił, żeby ktoś na ciebie wpadł! A z resztą... nie dyskutuje z takimi jak ty! – zignorowałam jego rękę i podniosłam się sama, otrzepałam się i stanęłam dumnie
- Z takimi jak ja? A skąd możesz wiedzieć jaki jestem?!
- To widać... żegnam! – odpowiedziałam i poszłam w stronę wyjścia z pokątnej

Też coś! Powinien przeprosić, a nie mnie pouczać! Wróciłam do domu, oznajmiłam matce, że jestem i poszłam do mojego pokoju. Byłam zmęczona, wykończona i nie nadawałam się do niczego. Wypad na pokątną bardzo męczy... Wzięłam szybki prysznic i chciałam położyć się na łóżku i odpocząć, ale ktoś zawołał mnie z kuchni.

- Kate! Kolacja! – no tak, musiało być już późno

Zeszłam posłusznie do kuchni i zobaczyłam Jamesa, zdejmował płaszcz, więc musiał przed chwilą wrócić.

- Co tak długo? – zapytał się ojciec
- Jak długo? Nawet minuty nie czekaliście! – odpowiedziałam obrażonym tonem
- Nie ty! On. – odpowiedziała matka wskazując na Jamesa
- No wiecie... pierwszy raz na pokątnej... było tyle sklepów do odwiedzenia!
- Tyle galeonów do wydania! – dokończyła z sarkazmem mama i zapytała ojca – ile im dałeś?
- Czego? – zapytał ze zdziwieniem ojciec
- Galeonów oczywiście!
- Dwa... – odpowiedział

Matka była przewrażliwiona na punkcie pieniędzy. Przez cały czas mówią, że kryzys się zbliża i, że nie powinniśmy wydawać galeonów na prawo i lewo.

- Dwa dla każdego czy razem?
- Razem, po jednym dla każdego.

James i ja wiedzieliśmy oczywiście, że nie było to prawdą, ale nie było potrzeby stresować matki. Pomimo wszystko dwa galeony to dużo.

- Nieważne, rodzinko... Kolacja podana! – zmienił temat ojciec i wszyscy zasiedliśmy do stołu

W czasie kolacji James opowiadał o pokątnej, co sobie kupił i co bardzo by chciał kupić. Ja nie odzywałam się zbytnio. Brakowało mi pięknej sukienki. Ale co tam, takie życie – jak to podsumował mój brat. Po kolacji nareszcie znalazłam się w łóżku. Zasnęłam wyjątkowo szybko. Żadnych snów, a spałam jakbym była uśpiona – nawet trzęsienie ziemi by mnie nie obudził, ale nawet najgłośniejsze trzęsienia ziemi nie mogło równać się z moim bratem...

Blog only for you!

Ok everybody, blog speszial for Mery, nie jest ogólnie udostępniony. Tylko dla ciebie, żebyś mogła sprawdzać. Wszelkie  pokazywanie osobom "z poza" i udostępnianie treści zabronione.
- Your Kasia :***

Ps. Jak zauważysz błąd klikasz "edytuj" i poprawiasz ;)

Statystyka

Obserwatorzy