James wbiegł do
mojego pokoju zaczął wrzeszczeć i skakać po moim łóżku.
- Wstawaj siostra!
Czasami zachowywał
się naprawdę bardzo dziecinnie.
- Dzisiaj ja zrobiłem śniadanie, więc nie
możesz się spóźnić
Uznałam, że warto zobaczyć jakie trucizny
uszykował James, zanim wszyscy którzy to zjedzą zginą w męczarniach. Podniosłam
się do pozycji siedzącej i ziewnęłam.
- Która godzina? – zapytałam
- Dziewiąta księżniczko, dziewiąta, a ty
jeszcze śpisz!
- Aha... Mogłabym jeszcze trochę pospać, ale zobaczę,
co będzie na to śniadanie. Podaj mi szlafrok! – rozkazałam
- Powiedz „proszę”!
- James, nie wydurniaj się i podaj szlafrok!
- Podam jak powiesz „proszę”.
- James ty... – zezłościłam się, ale byłam na
tyle leniwa, że nie chciało iść mi się na drugi koniec pokoju po szlafrok –
proszę, czy mógłbyś mi podać szlafrok?
- Z wielką chęcią
James rzucił szlafrok w moją stronę. Wstałam
(po kilku dłuższych ziewnięciach) i poszłam ogarnąć się do toalety. W szlafroku
zeszłam na śniadanie. Na stole leżały talerze z naleśnikami polanymi polewą
czekoladową.
- Nie wygląda tak źle – skomentowałam
- A smakuje jeszcze lepiej! – odpowiedział
James i posadził ją na miejscu koło siebie
Zjadłam kawałek, potem następny, i jeszcze
jeden. Żadnych buli brzucha, wymiotów, chrost na ciele, zmieniania kolorów...
nic.
- Muszę przyznać, że całkiem niezłe –
powiedziałam w stronę Jamesa
- Specjał szefa kuchni! Wczoraj na pokątnej
jadłem takie i pomyślałem, że mógłbym się nauczyć ich robić, więc spróbowałem
i... efekt jest niesamowity! Myślę, że to przez mój niespotykany talent do...
- Przymknij się James – przerwałam mu
- Niech będzie...
***
Dzień minął mi szybko, nawet dałam się
namówić na mały mecz Quidditcha 1 na 1 z Jamesem, co się nie zdarza, ale głównie
rozmyślałam nad nową szkołą i nad starą oczywiście też. Czy znajdę tam sobie przyjaciół?
Myślę, że tak... Dlaczego James się nie stresuje? Może po prostu tego nie
okazuje? Nie wiem... Zaczęłam odliczać dni do wyjazdu... 4... nie, wczoraj były
4, czyli dzisiaj 3, oh nie, wszystko kręcę...tylko 2 dni... dzisiaj, jutro, a
pojutrze już Hogwart! Wakacje zleciały mi szybko. Dużo się działo. Koniec
piątego roku, przeprowadzka... Rozmyślając zasnęłam. Obudziłam się w środku
nocy, coś było nie tak.
Poczułam w brzuchu bul i poczułam, że cofają
mi się wczorajsze naleśniki... No tak, James nie potrafił gotować. Zbiegłam po
schodach do łazienki i zwróciłam kolację, obiad, a także śniadanie – naleśniki.
Wypłukałam usta. Nagle do drzwi ktoś zapukał. Otworzyłam drzwi, a za nimi stał
James. Także od razu rzucił się do toalety. Wyszłam z łazienki. Przynajmniej
naleśniki nie zaszkodziły tylko mi. Jak to szło? „Myślę, że to przez mój
niespotykany talent”. Chyba do otruwania ludzi! Ale to jeszcze nie koniec! Pół
godziny później sytuacja powtórzyła się z ojcem, a chwilę później z matką!
- Czym ty nas otrułeś?! Co tam wrzuciłeś?!
Przecież uszykowałam ci składniki, nie miałeś brać nic innego! – wrzeszczała
mama
- No wiesz... w szafce była taka przyprawa...
ładnie pachniała i wyglądała nieźle... takie różowe glutki... – powiedział
powoli James
- Różowe glutki?! TO TRUDKA NA SZCZURY
MATOLE!!!
Nasza matka była dobrą kobietą, jednak łatwo
ją było zdenerwować... wtedy nie radziłabym być w pobliżu. Ale tym razem stało
się inaczej. Mama usiadła na krześle i zaczęła rozmyślać. Po kilku minutach
przemówiła.
- Jedziemy wszyscy do świętego Munga,
natychmiast. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdżamy.
- Dobrze mamo – odpowiedzieliśmy i
powlekliśmy się do naszych pokoi – zero dyskusji
- James idioto! –
powiedziałam do niego w czasie drogi
- Co ja? Nie było trzeba jeść!
- Nie było trzeba wsypywać trutki na szczury!
Ale nie dokończyliśmy tej dyskusji ponieważ
rozeszliśmy się do swoich pokoi. Spakowałam kosmetyczkę, trochę ciuchów i kilka
innych rzeczy. Torbę zniosłam do kuchni, gdzie czekała już reszta rodziny. Do
szpitala dostaliśmy się dzięki sieci Fiuu. Szybko i sprawnie. Nawet nie
zauważyłam kiedy zaświeciło słońce. Jakiś doktor zbadał mnie dał jakiś eliksir
i kazał się położyć... z resztą rodziny postępowano tak samo. Znaleźliśmy się w
jednej Sali, wszyscy leżeliśmy na łóżkach i po chwil zasnęliśmy głębokim snem. Obiecałam
sobie, że nie zjem już nic od Jamesa.
***
Obudziłam się przed południem. Brzuch już
mnie nie bolał, ale nie czułam się też wspaniale. Czułam się... dobrze. Widząc,
że się przebudziłam podeszła do mnie pielęgniarka.
- Jak samopoczucie? – zapytała
- Jest ok. – odpowiedziałam
- Dziwne... powinnaś jeszcze spać
przynajmniej godzinę. Daliśmy ci silny eliksir usypiający. No cóż, na każdego
działa inaczej. Jedni budzą się szybciej, drudzy wolniej. Chcesz coś zjeść?
Śniadanie już skończyli podawać, ale myślę, że uda mi się coś załatwić.
- Nie dziękuje, ale napiłabym się herbaty.
- Za chwilę wracam! – powiedziała
pielęgniarka i wyszła z Sali
Tak naprawdę to nie chciało mi się pić, po prostu
chciałam być sama, bez tej natrętnej pielęgniarki. Wiem, jest dla mnie dobra i próbuje
mi dogodzić – ale jest natrętna i kropka! Nie chciałam słuchać o działaniu
eliksiru usypiającego...
Postanowiłam
chociaż udawać, że śpię, zanim wróci i... naprawdę zasnęłam.
***
Jednak nie dano mi było się wyspać. Jakiś
uzdrowiciel obudził mnie trzaśnięciem drzwi wchodząc do sali. Był ubrany w
biały fartuch i wyglądał bardzo poważnie, przypominał jakiegoś prezydenta,
ważniaka, czy coś w tym rodzaju. Moja matka też najwyraźniej się obudziła,
widząc to, mężczyzna podszedł do niej.
- Dzień dobry. Jestem głównym uzdrowicielem
tego wydziału, Nicolas Thiel. Mam do pani pytanie.
- Mary Wilson, słucham... – powiedziała moja
matka powstrzymując ziewanie
- Chciałbym się tylko zapytać... – zmienił
ton głosu na bardziej... nieśmiały – Ile pani zjadła naleśników?
Powiedział to z taką powagą, że chciałam parsknąć
śmiechem. Wyobraziłam sobie sytuacje, kiedy minister magii zwraca się z
pytaniem do przypadkowej kobiety – „Ile zjadła pani naleśników?”.
- Trzy – odpowiedziała równie poważnym głosem
mama
- A pozostali członkowie rodziny? –
kontynuował
- Mąż i syn zjedli po trzy, a córka dwa.
- Hmm... - Mruknął uzdrowiciel i zanotował w
notesie
- Dlaczego nie
wyczuliśmy trucizny? – wypaliła nagle mama
- Bo jest słodka. Smakuje... jak cukier.
- A kiedy będziemy mogli stąd wyjść?
- Cóż... wygląda na to, że jutro wieczorem, może
trochę wcześniej... w każdym razie jak trucizna ustąpi, u córki już dzisiaj,
zjadła mniejszą dawkę trucizny, więc może wyjść wcześniej... ale może też
zostać w szpitalu jako gość, dostanie jeden z pokoi dla rodzin chorych, bo nie
może leżeć na oddziale.
- Tak, przecież nie wyjdzie bez nas! Powiem
jej to! – chciała wstać, ale uzdrowiciel zatrzymał ją
- Niech pani nie wstaje, sam jej powiem.
Pomyślałam, że
trzeba dać o sobie znać. Podniosłam się do pozycji siedzącej.
- Nie trzeba, jak widać już wiem... kiedy się
przeprowadzam?
Matka popatrzyła na mnie z wyrzutem, a
uzdrowiciel... miał dziwną minę, która mogła wyrażać albo zdziwienie, albo zamyślenie.
Nie wiem, był taki... sztywny.
- Kiedy tylko zechcesz – odpowiedział po
chwili z uśmiechem
- Ok – powiedziałam zamyślona i poszłam się
spakować